1.
Pack yourself
Godzina.
Dokładnie tyle czasu zostało do odjazdu
pociągu, a Elizabeth była, jak to mawiała jej przyjaciółka Penelope, w totalnym
proszku. Poppy, bo tak wszyscy nazywali Penelope, będąc w podobnej, o ile nie
gorszej sytuacji, prawie płakała nad porozrzucanymi po całej sypialni
ubraniami.
- Mówiłam żebyśmy spakowały się wczoraj…
Jeśli pociąg odjecie bez nas…
- Nie odjedzie, nie odjedzie. Moja intuicja
mówi mi, że będziemy tam na czas, a wszyscy jeszcze zaczną nam bić brawo. –
Poppy zatrzasnęła energicznie kufer i symbolicznie otrzepała ręce. – A poza
tym, nie marudź. Twoja impreza pożegnalna była ekstra. Przecież nie mogłyśmy
jej przegapić przez jakieś głupie pakowanie.
- Dobra, dobra, nie gadaj tyle tylko pomóż
mi z tym cholerstwem. – mówiąc to Liz wskazała na kufer, który mimo jej
ogromnych starań nie miał zamiaru się zamknąć, zresztą tak jak jej
współlokatorka.
- Mhm… A tak przy okazji, jak tam twoja
schadzka z Alexem? Jak wróciłam to już smacznie spałaś. Mocno cię wymęczył? –
na twarzy Poppy pojawił się dwuznaczny uśmieszek, ale Liz jedynie przewróciła
oczami słysząc pytanie przyjaciółki.
- Wymęczyło mnie raczej tańczenie i
alkohol, który we mnie wlewałaś.
- Jak to? Jednak nie skończyliście u niego?
– dziewczyna przecząco pokręciła głową, a Penelope zachichotała – Czyli na nic te jego żółte tulipany.
- Co? Przecież ja nie cierpię tulipanów… Jak
to u niego?!
- Ja to wiem, ale jak powiedziałam mu, że
najbardziej lubisz róże, to rzucił coś w stylu „E tam, na pewno woli tulipany.”
i sobie poszedł. Facetowi nie przetłumaczysz. – przyjaciółka dalej patrzyła na
nią zdezorientowana. – No laska no, chłop chciał wam jakiś miły wieczór zaaranżować.
– Liz słysząc to, prawie spadła z kufra, na którym w tamtej chwili siedziała.
- Mówisz o tym, o czym myślę, że mówisz?
- Mówię o tym, o czym myślisz, że mówię.
Przez chwilę mierzyły się spojrzeniami, po
czym obie zaczęły się śmiać. Po chwili jednak zamilkły i skupiły swój wzrok na
zapakowanych już kufrach. - Pociąg!
Kiedy w ekspresowym tempie wskoczyły do
pociągu w końcu mogły odetchnąć z ulgą. Liz odgarnęła kosmyk włosów ze
spoconego czoła. Ku uciesze większości pogoda ostatniego dnia szkoły dopisywała.
Słońce świeciło wysoko, a uczniowie myśleli już tylko o wylegiwaniu się na
plaży. Mimo, że Liz podobała się możliwość noszenia krótkich i przewiewnych
sukienek, to tęskniła za typową angielską pogodą. Nienawidziła towarzyszących
latu przylepiających się do ciała ubrań, komarów, oparzeń słonecznych, które
tylko czyhały na jej jasną karnację. Poza tym w lecie musiała co chwilę wiązać
włosy, za czym szczególnie nie przepadała. Tak, Elizabeth była zdecydowanie
fanką chłodniejszych pór roku, Bożego Narodzenia, śniegu, półbutów, stylowych
płaszczy i czapek z pomponikiem. Uwielbiała czapki z pomponikiem.
Po zaglądnięciu do połowy przedziałów w
końcu dotarły do reszty swoich przyjaciół. Choć trafniejszym określeniem byłoby
raczej „znajomi”. Mimo, że z Poppy łączyła ich bliższa relacja, to Liz trzymała
się z nimi tylko przez znajomość z Penelope. Nie żeby pałała to nich szczególną
niechęcią. Po prostu dzieliło ich zbyt wiele. Lubili się w miarę i to
wystarczyło zarówno Lucasowi, Victorii, Maureen, jak i Liz. Kiedy dziewczyny
wtaszczyły swoje kufry do środka, przywitało je ironicznie klaskanie Lucasa.
- Brawo dziewczęta. Spóźnione jak zwykle.
Idealne zakończenie roku. – Liz i Poppy tylko wyszczerzyły się do siebie i
wyczerpane rzuciły się na wolne siedzenia.
- Widzisz Lizzie… mówiłam, że jeszcze będą
nam klaskać.
Parę godzin później cała piątka stała na
peronie i rozglądała się dookoła w poszukiwaniu swoich rodzin. Liz od razu
zrobiło się smutno na myśl, że nie zobaczy Poppy po wakacjach, tak jak to
bywało przez ostanie sześć lat. Od następnego roku miała rozpocząć naukę w
Hogwarcie. W szkole, do której chodził jej bliźniak James, a także Syriusz,
czyli przyjaciel rodzeństwa, który mieszkał z nimi już od trzech lat i wszyscy
traktowali go jak ich przybranego brata. Ta myśl nie sprawiała jej jednak
przykrości. Nie mogła się bowiem doczekać powrotu do Anglii i spędzenia całego
roku z bratem i jego przyjaciółmi.
Po pożegnaniu się z resztą grupy Poppy
podeszła do Liz i przytuliła ją tak, jakby miały już więcej się nie zobaczyć.
- Pisz do mnie. Minimum raz w tygodniu. I
ubieraj się ciepło. W tej twojej Anglii tylko wieje i leje na przemian. I nie
szlajaj się w tym Hogwarcie z tabunem facetów. Obiecaj. – Liz zaśmiała się
słysząc słowa przyjaciółki i pokiwała głową.
- Ty też do mnie pisz. Nie rozbieraj się za
bardzo, bo noce bywają chłodne w tej twojej Hiszpanii. Ucz się pilnie i pomagaj
słabszym.
Kiedy Poppy w końcu wypuściła z objęć swoją
przyjaciółkę, ta posłała jej smutny uśmiech.
- Obiecuję.
- Obiecuję.
Potem obie ruszyły w przeciwne strony.
Penelope w kierunku stojących nieopodal rodziców, którzy już na nią czekali, a
Liz swojej cioci Christiny.
Christina Bloom, do której rodzina i
przyjaciele mówili po prostu Chris, była wysoką brunetką o rozbrajającym
uśmiechu, uroczymi dołeczkami w policzkach i ciepłym spojrzeniu. Była wulkanem
energii, w wiecznie wyśmienitym humorze, gotowa do żartów. Nic w tym dziwnego,
w końcu była siostrą Charles’a Pottera – ojca Liz. Tuż obok niej stał jej mąż.
Oliver Bloom był zupełnym przeciwieństwem żony. Spokojny, cichy, na niekiedy
szalone poczynania żony i jej rodzeństwa patrzył w przymrużeniem oka, zawsze
udając irytację i znudzenie. Naturalnie Christina wiedziała, że to tylko pozory
i jej mąż potrafi wykazać się ogromną pomysłowością i zachowywać spontanicznie.
Pomimo swojego spokojnego charakteru świetnie dogadywał się ze „zwariowaną
rodzinką Potterów”, jak miał w zwyczaju ich nazywać.
Elizabeth już z uśmiechem podeszła do
wujostwa i przytuliła każde z osobna.
- To co? Gotowa? Idziemy? Za jakieś pół
godziny odlatuje twój świstoklik do Doliny Godryka. Jeszcze zdążymy wypić
szybką herbatę.
Po niezbyt przyjemnej dla Liz podróży, w
towarzystwie starego, zużytego kalosza, w końcu wylądowała na ziemi i od razu rozglądnęła
się dookoła. Stała przed opuszczoną i zaniedbaną ruderą. Dolina Godryka była
zamieszkiwana zarówno przez czarodziei, jak i mugoli. Z tego powodu czarodzieje
postanowili w jakiś sposób ukryć siebie i swoje domy przed wścibskimi
spojrzeniami niemagicznych osobników. Dziewczyna po upewnianiu się, że nikt jej
nie obserwuje, przeszła przez cudem trzymającą się płotu furtkę. Sekundę
później stała już przed swoim rodzinnym domem, przed willą należącą do rodziny
Potterów od wielu pokoleń.
- W końcu w domu. – szepnęła sama do siebie
i wyciągnęła z torebki klucz. Nie zdążyła go jednak użyć, bo ktoś ją uprzedził
i otworzył drzwi z drugiej strony. Dziewczyna przeniosła spojrzenie na stojąca
przed nią osobę. Szeroki Uśmiech mimowolnie pojawił się na jej twarzy. - James!